W 2013 roku odbyła się w Muzeum Narodowym szumnie zapowiadana i nagłaśniana wystawa prac amerykańskiego malarza Marka Rothki, wypożyczonych z Muzeum w Waszyngtonie. Czekałam na te wystawę z entuzjazmem, bo od lat nie było tajemnicą, że jestem lekko zwariowana na punkcie koloru i jestem zafascynowana przestrzenią koloru w obrazach Marka Rothki.
Weszłam do Muzeum Narodowego i… poczułam wielkie rozczarowanie. Zaledwie kilkanaście mniej istotnych prac Rothki. Jedna została poświęcona jego życiu i pokazano zapiski, zdjęcia, przedmioty itp. Jedna z sal prezentowała projekt fotograficzny związany z rodzinnymi stronami marka Rothki (Daugavpils na Łotwie) realizowany przez Nicholasa Grospierre’a.
Byłam mocno rozczarowana, ponieważ tak naprawdę nie pokazano tych najbardziej dobitnych i znanych prac Rothki z dominantą koloru żółtego.
Pierwszymi obrazami Rothki jakie zobaczyłam w albumach książkowych to były obrazy właśnie z dominantą koloru żółtego z lat 50-tych. Kolor żółty ma zresztą bardzo duże intuicyjne znaczenie w mej twórczości. Był o dziwo okres, kiedy nie potrafiłam zmieszać na palecie czystego mego własnego koloru żółtego – wiązało się z pewnego rodzaju blokadą w podświadomości pod wpływem choroby.
Mark Rothko był przedstawicielem specyficznego nurtu szkoły nowojorskiej – color field painting (lata 50 XX wieku). Było to malarstwo wielkoformatowe pełne jednolitych przestrzeni kolorystycznych bez wyraźnego zaznaczania konturów plam. Kolor stał się punktem wyjścia do pokazania nieskończoności. Kolor miał oddziaływać na zmysły odbiorców jak „nagłe uderzenie”. Kolor zagarnia odbiorcę i wciąga go we własną przestrzeń. Jednym z celów malarstwa color field painting było wystawianie prac w małych pomieszczeniach, by obrazy mogły być oglądane z bliska w celu poczucie efektu nieskończoności.
I właśnie tego nie czułam w Muzeum Narodowym. Nie czułam, że kolor mnie zagarnia. Nie czułam, ze weszłam do innej przestrzeni. Nie czułam siły koloru.
Kolor ma swoją siłę i swój świat. Tylko trzeba to umieć wyeksponować i dostrzec.