Po prostu nie brak mi pewnych dźwięków. Zawsze tak odpowiadam na pytanie, czy nie chcę implantu. Nie mam za czym tęsknić. Nie znam czegoś i nie tęsknie, bo nie wiem jak to wygląda, nie wiem jak to działa, jaki ma ton np. Być może ktoś mi zarzuci, że nie idę z duchem medycyny, że nie próbuję. Po prostu dla mnie są inne ważniejsze priorytety. W tym roku zresztą podjęłam decyzję o aparatowaniu drugiego ucha, które od lat nie funkcjonowało ze zwyczajnego mojego lenistwa i niechęci do mega natłoku dźwięków. I wystarczy. Decyzja była słuszna, bo ucho się zaczęło rehabilitować i całkiem dobrze funkcjonuję w mej pracy, gdzie nieraz bywa tak głośno, że jestem ponoć szczęściarą, że nie słyszę więcej takiego hałasu. Praca z osobami słyszącymi jest dosyć wymagająca dla moich uszu i oczu-uszu. Można się przyzwyczaić do głosików moich koleżanek, jak nieraz lecą „przecudowne” (nie dla wszystkich uszu) słowa w akcie „pracodepresji”.
Ale za to tzw. wewnętrzny hałas bywa tak głośny, że jestem nieraz zmęczona, że ja tak sobie w głowie mocno hałasuję i trzaskam szufladami zaklasyfikowanych myśli.
Na pewno czułabym się dużo mniej bezpiecznie bez aparatów, bo praca i życie zawodowe jednak jakiegoś dostępu do dźwięków wymagają. Akurat w moim przypadku.