Camino de Santiago
– wędrowanie część 2
Już po świętach – najbardziej była aktualna mantra: jeść, spać, czytać, jeść, spać, czytać. Reset totalny – ale się przydało, bo czasem muszę powiedzieć STOP w zawrotnym tempie mego życia.
Z początkiem 2020 roku piszę dalej o Camino:
Westchnęłam sobie: ach ta kawa.
Napiera tutaj wspomnienie pierwszej kawy na trasie Camino czyli w miasteczku Povoa de Varzim, bo tam dojechałyśmy bardzo wcześnie rano z Porto.
Camino zaczęłyśmy w zasadzie od noclegu w Albergue w Porto prowadzonym przez Miguela i tam też po 12 dniach skończyłyśmy swoją wędrówkę przed odlotem do Polski. Dla zainteresowanych link do strony albergue albergueperegrinosporto.pt.
No i właściwe wędrowanie zaczęło się w Povoa de Varzim – od kawy z mlekiem i śmietanką w malutkiej kawiarence w centrum na trasie. Właściwie to było espresso, które mocno na mnie podziałało i zostawiło w mej pamięci trwały ślad smakowy – już później takiego espresso nie wypiłam.
Od Povoa de Varzim szło się promenadą wzdłuż morza – czuło się mocno morskie i rześkie powietrze. Szłyśmy tempem spokojnym, bez zbytniego zatrzymywania się.
Pierwszy nocleg zdarzył się nam w pensjonacie w Esposende – mieszkańcy pomogli nam znaleźć nocleg.
Założenie było, że nie rezerwujemy noclegów, tylko idziemy przed siebie i dochodzimy do albergów i tam nocujemy. No, ale okazało się na trasie, że jednak zdarzają się albergi przepełnione lub często miałyśmy szczęście z dostaniem miejsca w ostatniej chwili.
Drugiego dnia wędrówki miałyśmy kryzys psychiczny i fizyczny – moja mama już miała dosyć trasy pod górkę i mocno marudziła. No to się zawzięłam i nawrzeszczałam sobie na rodzicielkę, że ją tu zostawię i sama sobie wróci do Polski. Dodam, że mama strasznie żałowała, że wcześniej nie uczyła się angielskiego. Zna tylko coś pa russki. Więc zamilkła.
No i lazłyśmy w poczuciu bezsensu, bo nas nogi zaczęły boleć, był upał nieznośny i psychika siadła. Doszłyśmy do miasteczka Chafe i pomerdał mi się szpital z hotelem 🙂 – weszłyśmy z myślą, że tam jest hotel, a tam była przychodnia. Rozczarowane skorzystałyśmy z toalety i zamierzałyśmy wyjść. Ale pielęgniarki kazały nam usiąść i powiedziały że załatwią nam nocleg. Fakt, po nas było widać, że my idziemy do Camino. Faktycznie sympatyczny Portugalczyk przyjechał po nas autem i wsadził dwie biedne „ścierki” (innego określenia nie znam na tamten nasz stan) polskie do auta i zawiózł do noclegu.
Następnego dnia wypoczęte ścierki ruszyły do Viana do Castelo – stamtąd pojechały pociągiem do Caminha.
Wcześniej obiecałyśmy sobie, że nie będziemy wariowały z wędrowaniem. Była to nasza pierwsza pielgrzymka i zachowałyśmy zdrowy rozsądek idąc. Jestem obserwatorem i uczestnikiem grup na Facebooku: Camino de Santiago-Polska i Camino de Santiago (międzynarodowa) i widzę, że tzw. wyścig w ilości kilometrów na dzień lub szybkości przejścia danej trasy ma się dobrze. Nie wiem po co.
Camino mi potwierdziło, że trzeba zachować umiar i przede wszystkim umieć się cieszyć Camino, obserwować i reagować na różne sytuacje. A nie gnać jak pendolino piesze i nic nie kontemplować po drodze.
Mama wzbudzała bardzo pozytywne reakcje i także głosy wsparcia, jak słyszeli, ile mama ma lat i że to jej pierwsze Camino. Mama była niekwestionowaną gwiazdą.
No ale trza było czasem na gwiazdę wrzasnąć:)
Ten wrzask i irytacja wynikały również z prostego faktu: bolało ciało, plecy, nogi. Ból potęguje irytację.
Camino boli – tu nie ma przebacz. Czasem bywały chwile, że się myślało tylko o następnym kilometrze, o następnym metrze i następnym miasteczku. O dziwo, nie bolały nas plecy od plecaków. Nawet mama była tym zaskoczona, że plecy dawały radę.
Ale bolały nogi.
No cóż tak czy inaczej Camino musi boleć.
Cdn
(wszystkie fotografie są mego autorstwa)